Management: 530 310 594 agentdemono@gmail.com


Andrzej Krzywy – wokal

Najprościej byłoby powiedzieć, że muzyka zawsze była we mnie. Ale tak jest tylko w filmach. Każdy z nas ma ukryte i pielęgnowane najstarsze wspomnienia. W tej szufladce w mojej głowie jest przegródka z napisem "przedszkole". Straszliwie mi się podobała moja pani, więc wykorzystywałem okazję by na lekcjach rytmiki usiąść jej na kolanach i bębnić razem z nią na klawiszach przedszkolnego pianina. Wtedy też po raz pierwszy odkryłem, że muzyka robi na kobietach olbrzymie wrażenie.

Czy wiecie co to mandolina? Pewnie kojarzy wam się z facetem z wąsami, w wielkim meksykańskim kapeluszu, który wygrywa na niej liryczne melodie. Zapewne ja też tak ją kojarzyłem i dlatego wydawała mi się być najbardziej obciachowym instrumentem na świecie. W pierwszej klasie szkoły podstawowej mój ambitny tata zapisał mnie do szkolnej orkiestry, gdzie przyszło mi wygrywać właśnie na mandolinie.

Wprawdzie wtedy równie obciachowy wydawał mi się akordeon, ale mandolina była najgorsza. Męczyłem się z nią przez dwa lata, aż wreszcie udało mi się wywinąć z tego związku. Pożegnałem się bez żalu, z solennym postanowieniem, że nigdy więcej nie wezmę do ręki żadnego instrumentu do ręki. Wytrwałem w tym postanowieniu do czasu gdy znów chciałem zwrócić na siebie uwagę dziewczyn. Zacząłem grać na gitarze. Myślicie, że zaczynałem od zdobywania szczytów? Nic bardziej błędnego. Grałem na ulicach, od warszawskiej Starówki po Zakopane i Świnoujście. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności trwała tam właśnie Fama, studencki festiwal. Tam właśnie poznałem chłopaków z reggae’owego zespołu Daab i w orwellowskim 1984 roku zostałem członkiem zespołu.

I tak zaczęła się moja prawdziwa przygoda z muzyką. Na dobre i złe. Setki koncertów, zjeżdżona cała Polska, marne wynagrodzenie ledwie starczające na papierosy. Takie były realia tego grania, ale wtedy nie miało to dla nas żadnego znaczenia. Muzyka Reggae przeżywała w Polsce najlepsze chwile, byliśmy młodzi i nic się nie liczyło oprócz radości z grania. Wtedy też poczułem smak pierwszego sukcesu, gdy ukazała się nasza pierwsza płyta, a piosenka „W moim ogrodzie” zajęła 1 miejsce na jedynej wtedy Liście przebojów Trójki Marka Niedźwiedzkiego. Na tej płycie byłem gitarzystą solowym i śpiewałem w chórkach.

Myślicie, że sukces otwierał wszystkie drzwi? Gdy zespół wyjechał na koncerty w Amsterdamie i Paryżu, ja musiałem zostać w Polsce, bo miałem jak to się wtedy mówiło „nieuregulowany stosunek do służby wojskowej”.

Takie to były czasy i takie realia. Oprócz bibułek do papierosów, chłopcy przywieźli z wojaży wiadomość, która zmieniła moją rolę w zespole – wokalista Daab Piotr Strojnowski i Wojciech Sawicki grający na przeszkadzajkach postanowili odejść z zespołu. Poszukiwania nowego wokalisty nic nie dały. Tymczasem koncerty zbliżały się wielkimi krokami. Zespół postanowił, że skoro śpiewałem w chórkach, to na pewno sobie poradzę. Poradziłem. Nagraliśmy drugą płytę „Ludzkie uczucia” i dalej zjeżdżaliśmy Polskę wzdłuż i wszerz. Ba, udało nam się raz wyjechać na koncert do Berlina, gdzie zarobiłem astronomiczną jak na owe czasu sumę 70 marek.

Nadszedł rok 1987 i kolejny przełom. Odszedłem z Daabu, przeświadczony, że kończę z muzyką raz na zawsze. Wtedy spotkałem Jacka Perkowskiego, który namówił mnie na próbę nowego zespołu. Dałem się wciągnąć i tak zostało do dziś – DE MONO.

Prawie dziesięć lat później, w 1996 roku zebrałem grupę przyjaciół i nagrałem swoją pierwszą solową płytę. Do zaśpiewania chórków w dwóch piosenkach zaprosiłem Kayah, już wtedy osobowość polskiej sceny muzycznej. Materiał spodobał się Kasi tak bardzo, że nie skończyło się tylko na dwóch utworach. I to był sukces. W 1998 roku razem z przyjaciółmi, w większości członków Daabu, powstał nowy projekt „Sędzia Dread”, który wypełniał moją nostalgie do muzyki reggae.

Grałem w wielu projektach z różnymi kapelami, wokalistami, choćby z Kayah i K. Stankiewicz, Mafią, Roan, Golden Life, Wojtkiem Pilichowskim, Skaldami. Ale nie tylko. Brałem udział w wielu projektach charytatywnych dla fundacji Polsat, TVN, Jolanty Kwaśniewskiej na rzecz chorych dzieci, co roku graliśmy w Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy. Napisałem piosenkę-hymn dla fundacji Synapsis zajmującej się dziećmi chorymi na autyzm, którą zaśpiewałem z autystyczną dziewczynką Pauliną Chodkowską.

Moja niespokojna natura sprawiła, że prowadziłem teleturniej Pomidor oraz teleturniej muzyczny „Szafa gra”. Za mną tysiące koncertów w Polsce, USA, Austrii, Rosji, Litwie, Kanadzie, Włoszech, Czechach, Słowacji i Niemczech.

Piotr Kubiaczyk – gitara basowa

Urodziłem się w czasach "małej stabilizacji", jaką moim rodzicom i milionom obywateli PRL zafundował towarzysz "Wiesław". Na świat przyszedłem na warszawskich Bielanach na samym początku kalendarzowej jesieni. Fakt ten (jak się później okazało) był brzemienny w skutkach. Po pierwsze raz na całe życie stałem się warszawiakiem z wszystkimi zaletami i wadami tego stanu rzeczy. Z perspektywy lat oceniam to pozytywnie, bo mogę zwalić na genetyczne obciążenie moją słabość do prozy Wiecha i Grzesiuka, a także do piosenek Staśka Wielanka.

Jesienna aura zaważyła bezspornie na moim melancholijnym usposobieniu i braku śmiałości do kobiet, z czym walczę bezskutecznie do dnia dzisiejszego. Jeśli osobom nieobeznanym z etymologią słowa „Bielany” wyjaśnię, że pochodzi ono od białych habitów kamedułów, (którzy do dziś mają klasztor w Lasku Bielańskim) to nikogo nie zdziwi, że moje pierwsze przedszkole prowadziły siostry zakonne.

Tam właśnie zaznaczyła się dwoistość mojej natury. Z jednej strony siostra Ziuta prorokowała mojej mamie, że tak skromne zachowanie syna predystynuje go do stanu kapłańskiego, zaś z drugiej strony koleżanka z grupy – Ania (chodząca podobnie jak ja w niebieskich rajstopkach) zaintrygowała mnie swoimi kokardami w długich warkoczach i ujmującym uśmiechem. Próba zwrócenia jej uwagi na moją skromną osobę powiodła się połowicznie. Być może przyjęty sposób podrywu na „intelektualistę” nie był najlepszy. Idąc do przedszkola potrafiłem nieudolnie pisać niektóre litery (oczywiście tzw. drukowane), a imię Anna (dzięki temu, że moja siostra też tak się nazywa) wydawało mi się banalnie proste do napisania. Niestety robiąc taki podpis pod jej rysunkiem nie ustrzegłem się błędu, co brutalnie wytknęła mi pani przedszkolanka. To przekonało mnie, że bycie bohaterem, znanym podróżnikiem, kowbojem lub śmieciarzem należy odłożyć na później, bo wcześniej trzeba nauczyć się pisać poprawnie przynajmniej imiona dziewczyn, z którymi chce się spotykać. Dlatego zdecydowałem się zapisać do szkoły podstawowej nr 187 im. Antoniego Makarenki, oczywiście na Bielanach. Tak naprawdę nic wielkiego się w tej szkole nie działo poza tym, że nauczyłem się poprawnie pisać takie imiona jak: Małgosia, Kasia, Monika, Ania (a jak!) i jeszcze raz Kasia (ale już inna).

Zapomniałem jeszcze napisać, dlaczego tak ważne okazało się to, że urodziłem się pod panowaniem tow. W. Gomułki. Bezpośredniego wpływu na mnie pierwszy sekretarz PZPR na szczęście nie miał. Istotny był jedynie fakt, że dzięki urodzeniu się w latach 60-tych świadomie oglądałem olimpiadę w Monachium w 1972 roku, mecz Polska – Anglia na Wembley i pamiętne Mistrzostwa Świata w Niemczech w 1974. Dla młodszych wytłumaczę, że to były pierwsze sukcesy polskich piłkarzy na arenie międzynarodowej. Do wcześniej wspomnianych planów zawodowych dołączył zatem kolejny – piłkarz reprezentacji narodowej.

Kiedy po wielu latach zorientowałem się, że reprezentacja Polski w piłce nożnej ze względu na mój wiek i brak szczególnego talentu nie upomni się o mnie, postanowiłem sam założyć drużynę narodową – Reprezentację Artystów Polskich (RAP).Od 1999 roku jestem nie tylko jej zawodnikiem, ale również powołuję kolejnych piłkarzy. To naprawdę bardzo komfortowa sytuacja.
Jako chłopiec o braku sprecyzowanych predyspozycji np. do obróbki skrawaniem, krawiectwa lekkiego lub naprawy sprzętu A.G.D, po ukończeniu podstawówki zostałem nakłoniony przez nauczycieli i rodziców do złożenia dokumentów do liceum ogólnokształcącego. Wybór (dość przypadkowo przyznam szczerze) padł na byłe żeńskie gimnazjum im. Aleksandry Piłsudskiej znane zarówno wtedy, na początku lat 80-tych jak i obecnie jako XVI L.O. im. St. Sempołowskiej. Nie przypadkiem wspominam o żeńskim rodowodzie tej szkoły, gdyż w klasie maturalnej było nas tylko 3 na 30 dziewcząt. Miało to swoje plusy i minusy.

Największym mankamentem tej sytuacji był zazwyczaj „Dzień kobiet” (dzisiaj Walentynki), zaś z plusów korzystam do dziś. Maturę i egzaminy na Uniwersytet Warszawski zdałem w pewnej mierze dzięki wrodzonemu urokowi, jak i dużej dozie szczęścia, bo szczególnych inklinacji do systematyczności i pracowitości nigdy nie posiadałem. Studia, zarówno na wydziale Chemii jak i Prawa i Administracji nie pochłaniały mnie zbytnio. Pochłaniały mnie za to zupełnie inne rzeczy, ale to temat na oddzielne opowiadanie. Zaowocowało to tym, że po siedmiu latach bycia studentem przestałem się uczelnią interesować, a uniwersytet zrewanżował mi się dokładnie tym samym. Moje indeksy, karty egzaminacyjne i inne dokumenty, nieodebrane do dzisiaj, obrastają kurzem w przepastnych archiwach tej zacnej instytucji.

W tak zwanym międzyczasie rozpoczęła się moja przygoda z muzyką. Początkowo w pełni amatorska (wynikająca z potrzeby wyróżnienia się z tłumu i jak to zwykle bywa, bycia atrakcyjniejszym dla koleżanek), a od 1987 roku już bardziej zawodowa. Tak trwa ona do dziś i mam nadzieję, że potrwa jaszcze ładnych parę lat.

Paweł Pełczyński – saksofony, instrumenty perkusyjne

Urodziłem się w Poznaniu w 1977 roku. W marcu, a właściwie w pierwszej połowie marca... Od dziecka otoczony byłem muzyką. Mój pradziad był kapelmistrzem i dyrygentem, dziadek saksofonistą, ojciec jest perkusistą a mama na szczęście pozwalała mi bębnić na perkusji w dużym pokoju naszego mieszkania w bloku już, kiedy miałem 6 lat. Potem była głównie piłka nożna i krótka przygoda z akordeonem, ale to zbyt duży obciach dla nastoletniego fana heavy metalu, więc ćwiczyłem, marząc o karierze rockowego bębniarza. Do dnia, w którym odkryłem, że czarny, odrapany futerał dziadka ukrywa jego stary saksofon altowy i chyba po raz pierwszy w życiu zakochałem się - w saksofonie. Później dopiero przyszedł czas na dziewczyny i jak się okazało one kochają saksofonistów...

Od początku mojej edukacji saksofonowej (szkoła muzyczna) nudziło mnie ćwiczenie w samotności i choć kompletnie nie umiałem grać założyliśmy z kolegami w Poznaniu kapelę, którą nazwaliśmy jak przystało na „jazzmanów” z rockowym zacięciem w zagranicznym języku: Take It Easy. Grywaliśmy po klubach w Poznaniu funk, jazz i bluesa, z nią tez pojechaliśmy do Krakowa na festiwal piosenki studenckiej. Muzykowałem w tym czasie na weselach, w orkiestrach, big bandach itd.

Od momentu, kiedy przeniosłem się do stolicy, do szkoły na Bednarskiej zaczęła się moja profesjonalna „kariera” zawodowa. Był Teatr Powszechny, Teatr Roma, Warsaw Summer Jazz Days i Jazz Jamboree, programy TV: Szafa Gra, Pan Tenorek i cały czas trwająca Jaka to melodia.

Mam za sobą współpracę z artystami muzycznej sceny polskiej. Tak koncertową, jak i płytową. Pozwólcie, że wymienię kilku z nich: Maryla Rodowicz, Varius Manx, Katarzyna Skrzynecka, Sędzia Dread, Robert Janowski, Zbigniew Górny, Wiesław Pieregorólka, Wojciech Rajski, Krzesimir Dębski, Justyna Szafran, Jacek Wójcicki, Rejs, Marysia Sadowska, Reni Jusis, Niewinni Czarodzieje, Fisz, Novika, no i oczywiście DE MONO.

Kilka lat temu występowałem gościnnie z chłopakami na koncertach. Może nie powinienem tego pisać, bo pomyślicie sobie, że się im podlizuję, ale to wspaniała ekipa i strasznie się cieszę, że zaprosili mnie do składu.

Kocham grać dobrą muzykę i nie lubię szufladkowania. Najważniejsza jest sama muzyka i jeśli ma przekaz, o czymś opowiada to sięgam po nią. Słucham różnych gatunków i stylów: Ravela, Musorgskiego, Coltrane’a, Stinga, Queen, Petera Gabriela, Branforda Marsalisa, Beyonce, Maroone 5, The Beatles, Prince’a, Red Hot Chili Peppers…

Marzenie?

Zamieszkać na południu Europy, w Hiszpanii, może Malaga, albo Cadiz, ewentualnie okolice Barcelony…

Paweł Dampc – instrumenty klawiszowe

Urodziłem się w 1971 roku w Elblągu. Na stałe mieszkam w Poznaniu, czasami w Warszawie. Mam za sobą współpracę z Ryszardem Rynkowskim, Jarkiem Wasikiem, Marylą Rodowicz, Kasią Skrzynecką, Justyną Szafran, Grzegorzem Kopalą, Antoniną Choroszy, kilka realizacji teatralnych, produkcji płytowych, programów telewizyjnych . W DE MONO gram na klawiszach. Lubię Manchester United , FC Barcelonę, hazard oraz gotowanie i jedzenie.

Tomasz Banaś – gitary

Moja przygoda z muzyką zaczęła się w szkole średniej. Założyliśmy zespól, który grał bluesowe standardy. Nazywał się Heaven Blues i odniósł sporo sukcesów. Pojawiliśmy się na wielu festiwalach, m.in. słynnej Rawa Blues w katowickim Spodku. Wiele lat grania, poznawania warsztatu, improwizacji i wspólne doświadczenia sprawiły, że pasja stawała się moim zawodem.

Na I roku studiów w WSP w Kielcach na kierunku muzycznym poznałem Andrzeja Piasecznego i wraz z Dzidkiem Zioło i Tomkiem Bracichowiczem stworzyliśmy zespól Mafia. Razem z nimi występowałem i nagrywałem płyty osiągające status złotych i platynowych przez wiele lat.

Po odejściu Piaska z Mafii, nagrałem z zespołem jeszcze jedna płytę i dołączyłem do nowo tworzonego zespołu Andrzeja Piasecznego. Wspólnie pracując przez wiele lat uczestniczyłem we wszystkich ważnych momentach kariery Piaska. Komponowałem też piosenki dla innych artystów, m.in. dla Ewy Bem, a także grałem w krakowskim zespole Indigo z wokalistką Magda Steczkowską, z którymi nagrałem dwie płyty.

I wszystko toczyło się pięknie, ładnie i spokojnie, aż tu nagle padła propozycja współpracy z zespołem DE MONO… Za namowa Dzidka Zioło, który zaczął grać z chłopakami już wcześniej, postanowiłem ulec pokusie i dołączyć do DE MONO, stając na scenie obok swojego dawnego kompana z Mafii i nowych kolegów.

Zdzisław Zioło – gitary

Od stycznia 2005 zajmuję w zespole DE MONO pozycję prawego gitarzysty, patrząc od Waszej strony, czyli od publiczności. Pytacie skąd się wziąłem? Z Pińczowa pod Kielcami. Tam spędziłem kilkanaście lat, co prawda bez szarpania strun na gitarze elektrycznej, ale za to zdarzało mi się występować w charakterze " wokalisty" na okoliczność wszelakich dni: Babci, Dziadka, Matki, Ojca, Ciotki,Szwagra,Wujka,1-go Sekretarza,1-go Maja, 22-go Lipca, Wielkiej Rewolucji Październikowej oraz oczywiście nieśmiertelnego Konkursu Piosenki Radzieckiej.

Imprezy te wspominam gorzej niż maturę, którą zdawałem trzykrotnie. W owym czasie moja babcia zapisała mnie na lekcje fortepianu, które pobierałem u przedwojennej szlachcianki. Niestety wielmożnej pani brakowało jednego palca prawej ręki. Fakt ten gigantycznie mnie dekoncentrował i dlatego prawdopodobnie nie zostałem pianistą. Gitara pojawiła się w moim życiu na początku lat osiemdziesiątych i … tak już zostało. Mieszkałem już wtedy w Kielcach i grałem we wszystkich możliwych składach personalnych, włączając w to guru kieleckiej cyganerii artystycznej Włodka „Kiniora” Kiniorskiego.

Włodkowi zawdzięczam znajomość z nieodżałowanym Grzesiem Ciechowskim i Staszkiem Sojką. Naprawdę ważnych ludzi w moim życiu poznałem w połowie lat osiemdziesiątych w zespole Heaven Blues, mianowicie Tomka „Banana” Banasia i Tomka „Josepha” Bracichowicza. Od nich dowiedziałem się, co znaczy prawdziwy blues i rock`n’roll. Kilka lat później założyliśmy razem zespół, który ostatecznie przyjął nazwę Mafia, którego wokalistą był Piasek. Moje życie nabrało przyśpieszenia, kiedy „Krótka piosenka o…” została oficjalnym hymnem festiwalu rockowego Jarocin ’93.

Z następnych kilku lat niewiele pamiętam, ale na pewno były kolejne płyty i trasy koncertowe.

Dużym przeżyciem dla mnie był mój udział w trasie Roberta Chojnackiego „Sax & Sex”. Lata mijały. Po umiarkowanym sukcesie „Mafia 99” nagranej już z nowym wokalistą nadszedł czas na zmiany, zakończenia współpracy z Mafią. Spowodowało to kilkuletnią przerwę w koncertowania, ale w zamian za to miałem więcej czasu na tworzenie piosenek dla zaprzyjaźnionych artystów (m.in. Piasek, Kasia Kowalska).

Lubię soczyste brzmienie klasycznych gitar, dlatego używam instrumentów firm Gibson i Fender, a wpinam je najczęściej do Marshalla..

Marcin Korbacz – perkusja

Witam! Pochodzę ze Skarżyska – Kamiennej, jednak od 1997 roku mieszkam w Kielcach. Początki mojego muzykowania sięgają 1983 roku, kiedy to pierwszy raz usiadłem za perkusją na zabawie klasowej. Wrażenie było tak silne, że nagle zrozumiałem co w życiu będę robił. Po dwóch miesiącach od tego wydarzenia grałem już w pierwszym zespole heavy metalowym o mrocznej nazwie Draken i miałem próby w schronie przeciwatomowym.

W roku 1986 dostałem angaż do „kultowego“ już wtedy w Skarżysku-Kamiennej zespołu Głos Ameryki, w którym rozwinąłem warsztat i umiejętności. Koncerty… przeglądy zespołów… Na jednym z takich przeglądów zostałem wybrany przez jury „Najlepszym instrumentalistą“, co nie pozostało bez echa, ale o tym za chwilę… W 1989 roku w Kieleckiej Hali Sportowej zagraliśmy support przed gwiazdą – DE MONO i wtedy pierwszy raz zetknąłem się z obecnymi kompanami z kapeli.

Efektem mojego zwycięstwa na przeglądzie była propozycja gry w kieleckim zespole The Lovers, z którym w 1992 roku nagrałem i wydałem płytę „Love & Revolution“.

Nadszedł przełomowy w moim życiu rok 1993, kiedy to przyjechali do mnie chłopaki z Kielc z zapytaniem czy nie zagrałbym w kapeli Mafia. Oczywiście spontanicznie wyraziłem zgodę i zaczęło się… „Gabinety“, „Fm“, „99“, „Vendetta“ i trwało do 2007. Wtedy otrzymałem telefon od Dzidka, czy zagrałbym na bębnach w DE MONO. Takich propozycji się nie odrzuca i od tamtej pory zajmuję zaszczytne miejsce za perkusją w DEMONOwej rodzinie.